niedziela, 31 maja 2015

Nasi sasiedzi.............

Ten post zainspirowany zostal historia Kota z Orlowej a takze niedawnymi przejsciami Tigusia, oraz bardzo wzruszajacym postem Pantery pod tytulem  "Moj czlowieku".



Gizmo i ja, przedstawiamy naszych sasiadow:

Chyba najblizej w sensie geograficznym, bo przez sciane, mieszka Daisy (Stokrotka).
 
Daisy jest pieskiem z adopcji. Moja ludzka sasiadka, zawsze i od zawsze bierze pod swoje opieke tylko pieski ktorych ktos nie kochal i wyrzucil. Pieski te sa albo oddawane do fundacji SPCA lub wyrzucane po prostu na ulice i tam fundacja je znajduje.
Daisy jest najweselszym psiakiem jakiego spotkalam. Szczekala na mnie tylko do czasu az ktoregos dnia usiadlam z sasiadka w ich ogrodku a ona (Daisy) rozsiadla sie wygodnie na moich stopach. Od tego czasu jestesmy w najlepszej przyjazni. Daisy jak to pieski maja w zwyczaju goni mojego kota, ale goni go tylko i wylacznie do drzwi mieszkania.

Druga sasiadka, pietro nizej, to Bella.

Jak widac na zalaczonym obrazku Bella to kocica. Sasiadka miala kiedys zlota rybke, Bella ktoregos dnia wsadzila pyszczek do akwarium i tak wyladowala w gazecie na stronie z zabawnymi zdjeciami zwierzakow. Bella wsrod okolicznych kotow (slowa sasiadki nie moje) slynie z paskudnego charakteru, syczy na wszystko co sie rusza. Giz za nia nie przepada, ale co w tym dziwnego skoro Bella i na niego syczy?

Zaraz za plotem mieszkaja Jazz and Jess.


Obie bardzo wesole, rozszczekane i rozpuszczone tak jak tylko pieski moga byc. Jess teoretycznie jest pieskiem syna sasiadow, ale kiedy wyjechal w dalekie kraje ona zostala. Obie gonia mojego kota ale tylko do murku, zadna nie skoczy dostatecznie wysoko, wiec za murkiem Giz jest bezpieczny.

Z pieskow jest jeszcze Rollo, ale on zawsze jest na smyczy i niestety nie mam jego zdjecia. Raz jeden urwal sie swojemu panu i pogonil kota mojemu kotu. Wtedy mocno sie zdziwilam, kiedy slyszac wsciekle syczenie mojego kota otwierzam drzwi a za nimi wielka brazowa paszcza!

Po drugiej stronie domu mieszka Colin the white cat (Colin bialy kot)
Colin jest super wyluzowany, nic sobie nie robi sobie z Belli i jej wscieklego syczenia, lazi gdzie mu sie podoba i kiedy mu sie podoba. Moje kociatko z nim nie walczy, bo i po co. Obaj szanuja swoja kocia przestrzen i tyle. Podobno niektore biale koty nie slysza, ten slyszy i to znakomicie.

Mamy jeszcze pierzastych sasiadow. Na dachu mieszka parka golebi, ktore bez krepacji korzystaja z darmowej stolowki w karmiku, oraz na stanie mam (oprocz wrobli) Rudzika. Rudzik mieszka na pobliskim drzewie i wcale sie mnie nie boi. Znakomicie wie ze kiedy wychodze z domu to po to zeby dosypac jedzenia, bo po coz by innego??? ;)


 
Zdjecie ponizej, Daisy and Jess :)



wtorek, 26 maja 2015

Wirtualna Laurka dla mamy!



Dziendobry, dzisiaj z okazji Dnia Matki chcialabym napisac o mojej mamie. 
 
Jest to wyzwanie nie lada bo niby jak w kilku linijkach ujac tak bogata wewnetrznie i skomplikowana osobe jak moja mama? Jak uchwycic najwazniejsze cechy charakteru budujace niezwyklosc jej osoby w krotkim wpisie? Hmmm

No, zaczniemy od poczatku...... mojego poczatku ;)

Zdjecie numer jeden, widzicie? 




Moja mama prowadzaca retro wozek na resorach, takich juz nie robia! Kluska w srodku wozka niewidoczna dla oka obserwatora to ja. Zapewne pograzona bylam w kontpemplacji chmur, zawartosci swojej pieluchy oraz czasu kiedy dostarczony mi zostanie kolejny posilek. Niekoniecznie w tej kolejnosci. 
Pies biegnacy obok to Zuk, osobiscie go niepamietam ale z opowiadan rodzicow wiem ze byl bardzo madry.

Przechodzimy do zdjecia numer dwa:



Ta fotografia umuje ladnie moja relacje z mama. Czasami nadal czuje sie wyniesiona na piedestal matczynych ramion....... pomimo uplywu lat i wszystkich moich dzikich wybrykow!

Zdjecie numer trzy, w kojcu:


Teraz na rynku mozna znalesc mnostwo poradnikow odnosnie wczesnego rozwoju dziecka. Miedzy innymi mozna przeczytac, ze male dzieci potrzebuja wielu bodzcow wzrokowych zeby sie dobrze rozwijac. Kiedys takich ksiazek nie bylo ale dzieki mamie i tak duzo sie dzialo w zasiegu mojego wzroku. Moja ulubiona fotografia to ta z astronauta. Dzieki temu zanim inne maluchy chociazby pomyslaly o kosmosie ja juz wiedzialam jak wyglada astronauta w pelnym skafandrze. A co! 
Koty i kwiatki to dodatkowy bonus.


Moja mama bajarka, historia prawdziwa. Dzieci trzeba dotleniac wiec pojechalismy gdzies w dzicz (pewnie do Chodeczy) na wakacje. Bylam wciaz raczej mniejsza niz wieksza i moje wspomnienia z wyjazdu sa bardzo ograniczone. Pamietam ze uzadlila mnie osa oraz ze dostalam bransoletke. Byla plastikowa i w ksztalcie weza w kolorze bialym z czarnymi oczkami. A ze moje przeguby byly zbyt cienkie aby go nosic poprawnie, to wciskalam go na wysokosc przedramienia. Mimo tego nadal nietrzymal sie jak nalezy. W pewnym momencie musialam udac sie do wygodki i w wyniku niezbednych manewrow ubraniowych, bransoletka zsunela sie i opadla w odmety..... no wszyscy wiemy czego.
W tamtych czasach wygodki byly drewniane, silnie woniejace, pelne pajakow ktorym jakos zapachy niewadzily oraz glebokie. Nie bylo ludzkiej sily ktora by wyciagnela moja ozdobe z otchlani...... no z otchlani.
Co moja mama zrobila by uspokoic ryczace dziecko? Opowiedziala mi historie, mianowicie, w dalekiej przyszlosci kiedy cale TO zamieni sie w cos pozytecznego, archeologowie ktorzy beda w tym miejscu kopac odnajda moja plastikowa ozdobe. Bardzo sie uciesza (oczywscie, bo kto by sie nie ucieszyl!) i beda sie zastanawiac skad ona sie wziela w tym miejscu, kto ja zgubil i dlaczego.

Inna histora, chodzimy po lesie prawdopodobnie zbierajac grzyby. Las jak to las, drzewa, mech, pajeczyny a komary szarzuja wsciekle i tna gdzie popadnie! Sune przez krzaczory oczywiscie jeczac i marudzac w nieboglosy w pelni przekonana, ze moje rodzicielstwo zaplanowalo to wszystko po to zeby mnie dreczyc.
I znow, bajarka mama snuje kolejne historie by oderwac moja uwage od niedogodnosci, dowiedzialam sie wtedy, ze komary to sa zolnierze, wysylani przez Ducha Lasu by odstraszac ludzi i zapobiec wyjedzeniu wszystkich jagod i grzybow, a dlaczego? Bo gdybysmy wszystkie wyzarli to nie starczyloby dla sarenek i nnych lesnych stworzen ktore tez potrzebuja jesc!

Dzieki mamie, wczesnie rozwinelam zainteresownaie ksiazkami. Podstepnie zaczynala czytac mi jakies opowiadanie tylko po to by przerywac w najciekawszym miejscu! Aby dowiedziec sie co dalej nalezalo dukac samodzielnie. A ksiazek u nas nie brakowalo! Niepotrzebowalam prawie wcale pozyczac lektur szkolnych z biblioteki. Mickiewicz? Slowacki? Prosze bardzo, dolna polka w segmancie, szukaj po lewo. Tatarkiewicz na filozofie? Gorna polka, szukaj po prawo.

Mama do tej pory zaskakuje mnie czesto, pamietam kiedy przeczytalam „Kod Leonerda daVinci” z wypiekami na twarzy ruszylam do kuchni dzielic sie rewelacjami z ksiazki. Mama slucha, slucha po czym nonszanacko mieszajac cos w garnku oznajmia, „Tak, ja to wszystko juz dawno czytalam w przekladach filozofow greckich........"  No szczeka opada!

Dlugo bym tak mogla, ale czas podsumowac :)

Wszystkiego Najlepszego z Okazji Dnia Matki Mamus! 




sobota, 9 maja 2015

byc czy nie byc strazakiem, oto jest pytanie....



Stałam na skrzyżowaniu, doświadczając pięknej szkockiej pogody z parasolka elegancko wywinięta na druga stronę i ulewnym deszczem smagającym moja twarz. Kiedy minęły mnie trzy wozy straży pożarnej, gnające jak do pożaru. Dwa nadjechały od strony Chambers Street a trzeci od strony North Bridge. Wszystkie trzy zatrzymały się jakieś cztery metry o miejsca gdzie stałam. Dwóch raczej pokaźnej postury ponów wysiadło z pierwszego wozu i zaczęło szukać pożaru. Na ulicy jednakże nic się nie działo, znaczy nic poza zwykłym o tej poze potężnym natężeniem ruchu w centrum miasta. Żadnych ludzi uciekających z krzykiem z płonących budynków, żadnych buchających płomieni czy chodźby smuzki dymu. Światło na skrzyżowaniu zmieniło się na zielone i ruszyłam dalej pchając przed sobą wściekle stawiająca opór parasolkę.

Widok strażaków, ubranych w ciężkie uniformy i żółte kaski wywołał u mnie uśmiech, nie tylko dlatego ze strażacy generalnie budza pozytywne emocje. Ci których przed chwila widziałam  jak jeden maz wygladali niezwylke sympatycznie i elegancko wypełniali mięśniami swoje uniform oraz przypomnieli mi jak sama próbowałam zostać strażakiem.

Sam pomysł o mnie wstępującej do straży pożarnej jest więcej niż zabawny, gdyż za rozrywkami zawierajacymi w sobie jakikolwiek element budujacy tezyzne fizyczna nigdy nie przepadalam. Byłam jedna z tych osób które regularnie "zapominały" stroju na w-f. Na samo wspomnienie o koszykówce czy siatkówce chciałam chować się pod ławkę i siedzieć tam dokąd zagrożenie nie minie.  Kiedy inne dziewczynki elegancko zwisały z trzepaków wywijajacac fikołki na górnej poprzeczce ja spadalam w pozie rozgwiazdy z barierki dolnej. No, po prostu nie mam tego w sobie. I już.

Do straży pożarnej na wstępne przesłuchania zgłosiłam się w wyniku nieporozumienia. Działo sie to w czasach gdy desperacko pragnęłam zmienić prace a ogłoszenie sugerowało ze szukają kogoś kto będzie chodził po mieszkaniach i pomagał tłumaczyć ludziom zasady bezpieczeństwa przeciw pożarowego.
Dlatego kiedy po przybyciu kazano mi, oraz innym dziewczynom które się zgłosiły, przebrać się w uniformy to lekko sie zdziwiłam. Strój ktory poproszono mnie bym założyła składał sie ze ogniotrwałych spodni z szelkami, gigantycznej i wsciekle ciezkej kurtki, buciorow oraz  za dużego kasku ktory spadał mi na oczy.

Tak naprawdę to na tym kończą sie moje wspomnienia z tego dnia  gdyz gdzieś pomiędzy wspinaniem się na wieze, bieganiem w te i wewte, zwijając i rozwijając waż strażacki oraz bieganiem na czas w te i nazad ciemno zrobiło mi sie przed oczami i przytomność odzyskałam nad wiadrem z lodowata woda w którym zanurzone były moje nadgarstki.

Kiedy wrocilam do przytomności na tyle by iść do domu powiedziano mi żebym przez rok popracowała nad swoją tężyzną fizyczna i sprobowała ponownie. Od tego czasu minelo 6 lat. Nadal nie zostalam strazakiem. Moze szkoda, mysle ze swietnie nadawalabym sie do brygady zdejmujacej koty z drzew ;)





 

niedziela, 3 maja 2015

Drobiowy tusz do rzęs i smocze jaja czyli zaluszowana po uszy.



Nie tak dawno koleżanka wrzuciła na FB post z bloga Zielonyzagonek, z którego dowiedziałam sie, ze komercyjnie stosowane tusze do rzęs wcale nam nie sluza. Wypełnione metalami ciężkimi osłabiają rzęsy i doprowadzają do ich wypadania. W poście podany był przepis na tusz do rzęs domowej roboty. Przepis okazał sie niezwykle prosty. Do produkcji potrzebne było zółtko, węgiel leczniczy oraz kropla oleju lawendowego. Buchając entuzjazmem ruszyłam do apteki w szlachetnej misji ratowania powiek przed wylysieniem. Niestety czy to mój opis upragnionego produktu nie był wystarczajaco precyzyjny, czy tez na Wyspie nie używa sie na codzień węgla leczniczego, dośc ze w efekcie moich popisów krasomówczych, niezwyle uprzejmy pan poinformował mnie, ze takowego produktu na składzie nie ma, może sprowadzić za £19 za gram. Dziekuje uprzejmie.

Szcześliwie funfela przebywała akurat w kraju, zwróciłam sie wiec do niej z prośba o dostarczenie kluczowego elementu do produkcji tuszu. Kiedy upragniony środek znalazł sie w końcu w moim posiadaniu radośnie wsypałam zawartość dwóch kapsułek wegla do żółtka, wymieszałam, dodałam oleju migdałowego i przy pomocy wykałaczki z Lidla nałożyłam na rzęsy. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Czarna breja pięknie zaschnięta na rzęsach dawała efekt do złudzenia przypominający normalny tusz do rzęs. Produkt okazał sie być trwały a jedynym minusem jest to ze nowy trzeba dorabiać bo sie psuje ;)




 Niezwykle z siebie dumna zaczęłam dalej wgryzać sie w świat kosmetyki naturalnej i tak trafiłam do odpowiednika kosmetycznego raju na ziemi, czyli sklepu firmy Lush.


Od pierwszej chwili gdy przystąpiłam próg otoczyły mnie zapachy. Powietrze w pomieszczeniu jest od nich gęste i ich natezenie wywołuje lekki zawrót głowy. Rozglądam sie dookoła szukając na polkach czegoś co mogłabym zidentyfikować, jednak bez rezultatu. Otacza mnie feeria kolorów i różnorakich kształtów. Zlokalizowawalam wzrokiem coś co przypominało kącik z perfumami. Staje przed skromna półeczka i omiatam wzrokiem ustawione tam flakoniki. Jak na sklep umieszczony na jednej z najdroższych  ulic w Edinburgh flakoniki prezentują sie wyjątkowo skromnie. Żadnych wymyślnych kształtów czy kolorów, po prostu zwykła kwadratowa buteleczka z papierowa naklejka. Nazwy na flakonikach dają do myślenia, od perfum o nazwie Brud, czy Rozklad i Smierć po Słońce czy Karmę. Nie będąc całkiem przekonana czy naprawdę chce pachnieć jak Brud, sięgam po Karmę. Wychodzę z założenia ze jeśli będzie zle pachniała, to taka widać jest moja karma.

Ostroznie psikam trochę na rękę, zapach ktory sie dobywa z buteleczki jest bardzo intensywny i przywodzi na myśl szalone lata 60 te, dzieci kwiaty, kadzidełka i patchouli. Troszeczkę już uspokojona, ze moja karma, aczkolwiek niewątpliwie zakręcona to jednak jest ok, siegam po kolejny zapach o nazwie Vaniliary. Zakładając ze nic co pachnie jak wanilia nie może być przykre dla nosa,  psiknelam i natychmiast znalazłam sie w zapachowym niebie. Otacza mnie chmura woni która przywodzi na myśl słońce, ciepło i radość tego typu która odczuwamy na wakacjach w luksusowym kurorcie za które nie będziemy płacić.  Popatrzyłam z niedowierzaniem na niepozorna buteleczkę jak to możliwe ze kryje ona w sobie taki cud? Ruszam dalej. Obok półeczki z perfumami były wyeksponowane cienie do powiek, wyglądające intrygujaco w malutkich buteleczkach. Żaden z cieni nie jest w postaci pudrowej jak w innych sklepach i większość z nich ma przedziwne kolory wściekły niebieski czy pomarańczowy czy żółty. Cała cześć makijażowa przypomina raczej stoisko w średniowiecznej  aptece. Podchodzi do mnie jedna z kilkunastu osób z obsługi i pyta czy potrzebuje pomocy. Pytam o krem do rak, ależ oczywiście mamy takie! Prowadza mnie przed inna polke gdzie zaprezentowany mi zostaje pojemniczek z czarnego plastiku. Osoba która mi asystuje przy zakupie zalewa mnie potokiem słów objaśniających jakie to cudowane właściwości ma ten krem. Nauczona wieloletnim doświadczeniem z rożnymi produktami cud, przyjmuje te rekomendacje z odrobina niedowierzania.Jak sie potem okazuje kompletnie nieuzasadniona.

Pokazane mi zostaje jeszcze kilka innych produktów do pielęgnacji ciała. Wszystkie w jednakowych, nawet można powiedziec nudnych, czarnych pojemniczkach. Przyzwyczajona, ze pojemniki na krem maja przyciągać uwagę klienta a nie służyć tylko za opakowanie do utrzymania kremu w środku,  z pewna rezerwa patrzę na prezentowane mi produkty. Osoba z obsługi podtyka mi pod nos tester kremu do twarzy ktory pachnie jak..... zielsko. Po ponad tygodniu uzywania tego produktu stwierdzilam ze jest genialny. Moja dotad wysuszona na wior skora na twarzy, ktorej zaden inny produkt jak dotad nie pomagal, odzywa pod wplywem tego kremu.

Coraz to bardziej zaciekawiona prosze o informacje o szamponach i zostaje zaprowadzona do kolejnej polki gdzie w stosach lezą produkty w żadnym razie szamponu  nie przypominające. Po krotkim wywiadzie dotyczącym moich włosow wręczono mi owalna kosteczkę czegoś wściekłe różowego co pachniało absolutnie cudownie. 



 Mój mózg już w tym momencie całkowicie rozmiękczony przez atakujące go zewsząd wonie i kolory, odmawia wykonywania dalszych prosecow myślowych. Stoję wiec i patrze z ogromnym zainteresowaniem na prezentacje jak uzywac, kosteczki szamponowej. Następnie bomby zapachowej do kąpieli po czym batonu do kąpieli, ktory od bomby rożni sie tym ze wytwarza pianę. Na koniec zaprezentowane mi zostało użycie czegoś co wyglądało jak plastelina a okazało sie być produktem uniewersalnym, czyli żelem pod prysznic, szamponem, batonem do kąpieli i mydłem.

Tego co jest dostępne w sklepie i jak zorganizowana jest firma Lush nie da sie krótko opisać. Lush to Firma angielska która  używa tylko naturalnych składników, Żaden z tych kosmetyków nie był testowany na zwierzętach a wszystkie zioła i olejki pochodzą tylko od dostawców którzy nie wykorzystują taniej siły roboczej (fair trade). Te nudne czarne pudełeczka, wykonane zostały z plastiku w 100% z odzysku, a żeby zachęcić klienta do dalszego przetwarzania tego materiału za każde 5 pudełeczek przyniesionych spowrotem do sklepu oferuja maseczkę do twarzy za darmo. Na każdym pojemniczku jest malutka graficzna podobizna osoby która je wykonała. Krem do twarzy pachnący zielskiem upiększa podobizna chłopaka o imieniu Ben. W sklepie oprócz wszystkich cudowności znaleść  można tez produkty których dochód całkowity ze sprzedaży przeznaczony jest na cele charytatywne.

Wychodząc ze sklepu miałam w torbie wściekłe różowa kostkę do mycia włosów która zapachnila mi łazienkę różami, pachnący zielskiem krem do twarzy, a także dwie kule do kąpieli, taka ze sprzedaży której cały dochód idzie na walkę z krwawymi sportami jak walki byków oraz "Smocze jajo". Na zdjeciu charytatywna kula kapielowa.



 Takie kule  daja multum frajdy w kąpieli, jest ich w sklepie sporo i każda ma inne właściwości "Smocze Jajo" po wrzuceniu do wody  buzuje i kręci sie, wydzielając z siebie niezwykle wonie. Po czym zmienia kolor wody w wannie na pomarańczowy a na koniec zachowuje niespodziankę, złoty środek, ktory wypełnia wodę w wannie delikatnym mieniącym sie brokatem. Smoki kochają złoto, każdy o tym wie......... A co najważniejsze, wygładza skore i pomaga sie odprężyć po całym dniu. 
Podsumowujac, deklaruje ze od tej chwli jestem Zaluszowana po Uszy!



p.s. W odpowiedzi na zapytanie Panterki oto filmik przedstawiajacy kulke kapielowa "Smocze Jajo" w akcji. Niestety nie zostalo uwiecznione jak sie otwiera i zmienia kolor wody na pomaranczowy, poniewaz na tym etapie bylam juz w wannie a telefon w pokoju :) Kula otwiera sie dlugo i zapewnia fantastyczne wrazenia z kapieli, ta biala piana ktora widac na filmiku cudownie nawilza skore! Naprawde polecam :)



Co do cen, to nie sa wygorowane, powiedzialabym ze sa rozsadne. Problem polega na tym ze w tym sklepie chcialo by sie kupic wszystko. Doslownie. Gdybym miala na wydanie £500 to spokonie bym je przebujala na te produkty i zalowala ani funta. Krem do twarzy kosztowal o ile pamietam okolo £14 i jest warty kazdego pensa, kule do kapieli cenowo ksztaltuja sie £2.35 - £3.25 a szampony w kostkach roznie ten rozowy ktory ja kupilam byl za £5.25. Link do strony Lush

p.s. 2 Zapomialam dodac ze powachalam tez perfumy o nazwie Brud i pachnialy bardzo ladnie :))